Przy drugim ołtarzu podczas dzisiejszej procesji został rozdany jej uczestnikom chleb. Kilkadziesiąt bochenków świeżego chleba "zabezpieczyła" wspólnota neokatechumenatu. Jeszcze przed samą procesją był dylemat kiedy, kto, i jak ma go rozdać. Miałem wielką ochotę wyręczyć ministrantów w powierzonym im zadaniu. I tak też się stało. Najbardziej ucieszyły mnie dwie sytuacje, w których podarowany kawałek, dosłownie kęs, chleba wywołał uśmiech na poważnej twarzy. Pomyślałem wtedy o samej procesji. Przecież najważniejszy jest Pan Jezus. To On powinien przywracać ten uśmiech, a nie podarowany, zwykły chleb. Wyobraziłem sobie przez chwilę procesję, w której kapłan niosący Ciało Chrystusa przeciska się przez tłum. Ze wszystkich stron jest oblegany. I każdy, kto tylko chce może się go dotknąć.
Ale gdy tak myślałem czoło procesji się oddalało. Ja zostałem z okruszynami na samym końcu.
Z tych medytacji trzega było szybko wrócić na ziemię, bo zepsuł się samochód z nagłośnieniem. Gdy znalazło się kilku chętnych mężczyzn do popchania busa okazało się, że może on jednak się przemieszczać. Ale przez chwilę, w tym konkretnym miejscu procesja nabrała charakteru rzeczywistego orszaku, który towarzyszył Panu Jezusowi.
Dobrze, że On szedł na początku i nie wiedział, ani smutnych twarzy, ani popsutego busa.
czwartek, 30 maja 2013
niedziela, 26 maja 2013
Taksówką do zakrystii
W tych ostatnich dniach jednak nie umarłem, chociaż zaniedbałem wpisy na blogu.
Nie opisałem śluby Pawła i Sylwii, chociaż im obiecałem, trudno... Nie opisałem wielu innych, ważnych wydarzeń. Ale ponieważ dni minęły, więc szkoda "odgrzewać kotlety", jak jest coś świeżego.
Wychodząc z domu katechetycznego zobaczyłem podjeżdżającą taksówkę. Od otwierającego okno kierowcy spodziewałem się usłyszeć pytanie, które często pada od taksówkarzy, czy pod dobry adres przyjechał. Tym razem padło słowo: "ja po księdza". Jak po mnie, to co tu długo czekać otworzyłem drzwi i wsiadłem widząc już znajomą twarz ministranta sprzed lat.
W tym ostatnim dniu trochę słuch mi się popsuł, bo to było "do" a nie "po". W takim razie zamówiłem kurs do zakrystii (około 100 metrów). Nie spodziewałem się, że tak długo będziemy jechać. Z taksówki wysiadłem po ponad 10 minutach. Sam nie jestem pewien, czy kierowca nie żałuje, że pozwolił mi wsiąść. Bo przyjechał w sprawie chrztu dziecka, żeby było ciekawiej nie swojego. A odjechał z zadaniem przygotowania się i swojej narzeczonej do ślubu. W którymś momencie naszej rozmowy musiałem się upewnić, że niekt nie słyszy naszej rozmowy. W końcu w taksówce jest tyle elektronicznego sprzętu. A ponieważ nikt nas nie podsłuchiwał, więc i tutaj nie napiszę szczegółów tej rozmowy.
Nie opisałem śluby Pawła i Sylwii, chociaż im obiecałem, trudno... Nie opisałem wielu innych, ważnych wydarzeń. Ale ponieważ dni minęły, więc szkoda "odgrzewać kotlety", jak jest coś świeżego.
Wychodząc z domu katechetycznego zobaczyłem podjeżdżającą taksówkę. Od otwierającego okno kierowcy spodziewałem się usłyszeć pytanie, które często pada od taksówkarzy, czy pod dobry adres przyjechał. Tym razem padło słowo: "ja po księdza". Jak po mnie, to co tu długo czekać otworzyłem drzwi i wsiadłem widząc już znajomą twarz ministranta sprzed lat.
W tym ostatnim dniu trochę słuch mi się popsuł, bo to było "do" a nie "po". W takim razie zamówiłem kurs do zakrystii (około 100 metrów). Nie spodziewałem się, że tak długo będziemy jechać. Z taksówki wysiadłem po ponad 10 minutach. Sam nie jestem pewien, czy kierowca nie żałuje, że pozwolił mi wsiąść. Bo przyjechał w sprawie chrztu dziecka, żeby było ciekawiej nie swojego. A odjechał z zadaniem przygotowania się i swojej narzeczonej do ślubu. W którymś momencie naszej rozmowy musiałem się upewnić, że niekt nie słyszy naszej rozmowy. W końcu w taksówce jest tyle elektronicznego sprzętu. A ponieważ nikt nas nie podsłuchiwał, więc i tutaj nie napiszę szczegółów tej rozmowy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)